Nie planowałem tego wpisu. Powstał spontanicznie, jak wiele najprawdziwszych myśli. Dzisiaj miałem kolejny bieg. Dałem z siebie wszystko i nawet poprawiłem czas. Dostałem medal, wróciłem do domu… I z jednej strony było dobrze, bo znów pokazałem sobie, że mam determinację. A z drugiej? Znowu nie miałem komu przybić piątki na mecie.
To bycie “sam, ale walczący” robi się czasem cholernie męczące.
Bieganie mnie trzyma. Dwa, trzy razy w tygodniu wybiegam z emocjami w nogach. Trzy razy siłownia. Co dwa tygodnie duży bieg zorganizowany. Po co? Żeby poczuć, że żyję. Żeby zobaczyć, że się ruszam, działam, nie stoję w miejscu. Żeby była drużynowość, choćby w formie anonimowej grupy ludzi biegnących obok siebie z tym samym celem.
Dziś zrobiłem krok dalej. Umówiłem się z kimś, kto biega dużo więcej niż ja, że za dwa lata przebiegniemy wspólnie maraton. Mamy kontrakt. Mam cel. W przyszłym roku półmaraton. Za dwa lata pełny dystans. Brzmi hardkorowo, ale wreszcie czuję, że znowu buduję coś więcej niż tylko kalendarz aktywności.
Cel to tlen
Jestem gościem, który zawsze musiał mieć cel. Plan. Nawet jeśli to był plan na wyrost. Nawet jeśli marzenie było mało realne. Bez tego opadam. Bezczynność mnie niszczy. Potrzebuję życiowego tlenu: dążenia do czegoś, co jeszcze nie istnieje, ale może zaistnieć, jeśli się postaram.
Za każdym razem, gdy osiągałem jakiś cel, natychmiast szukałem kolejnego. Bo bez tego wracałem do trybu “przetrwania”. A ja nie chcę przetrwać. Ja chcę przeżyć.
Co się dzieje w mózgu, kiedy planujesz?
Za to wszystko odpowiada kora przedczołowa. Twój wewnętrzny dyrektor. To ona planuje, rozważa, analizuje i mówi: “wyłącz Netflixa, załóż buty do biegania, bo maraton sam się nie zrobi”.
Do gry wchodzi też układ nagrody. Wyrzut dopaminy. Ekscytacja. Oczekiwanie. Motywacja. Ale tylko wtedy, gdy cel jest dla Ciebie ważny. Osiągalny. Znaczeniowy.
Na końcu włącza się hipokamp (to ten od wspomnień). On robi robotę tła. Przypomina Ci, kim byłeś. I dlaczego warto znowu kimś być. Twoje marzenia stają się nie przypadkową mrzonką, tylko logicznym ciągiem zdarzeń. Zbudowanym na Twojej historii.
Dlaczego warto planować, nawet jak świat jest niepewny?
Bo kiedy nie planujesz, kora przedczołowa się wycofuje. Przejmuje limbiczny menadżer chaosu: “Nie wiesz co będzie jutro, to po co planować?” I wtedy decydują emocje. Zachcianki. Lody, telefon, kino, serial, puste spotkania. Znowu scroll, znowu smutek.
I ani się obejrzysz, jak mija tydzień, miesiąc, rok. Bez sensu. Bez kierunku. Z kalendarzem, który przypomina bardziej rachunek za prąd niż życie z wyboru.
Moment zawahania
Miałem taki moment. Przestałem planować. Przestałem marzyć. Uznałem, że nie warto. Że się nie uda. Że wszystko się i tak rozpadnie. I wtedy przyszedł najgorszy stan – nie ból, nie płacz. Tylko płaska apatia. Jakby ktoś wyciszył świat.
Ale nie potrafiłem w tym zostać. Bo we mnie zawsze była potrzeba czucia. Potrzeba ruchu. Potrzeba zmierzania do czegoś.
Moje marzenia i cele
Biegowe – już znasz. Ale mam też inne. Podróż, którą zawsze chciałem odbyć i zawsze odkładałem. Styl życia, o jakim zawsze marzyłem. Miejsce, w którym chciałbym kiedyś się obudzić i poczuć, że jestem “u siebie”.
Chcę znów budować. Chcę znowu być aktywnym autorem swojego życia.
Wiem, że nie wszystko wyjdzie. Ale coś na pewno. I to “coś” wystarczy, by codziennie rano chcieć wstać.
Nie czekaj na idealny moment
Bo on nie przyjdzie. Nie będzie flagi, dźwięku fanfar, idealnych warunków.
Zacznij z tym, co masz. Teraz. Nawet jeśli nie wiesz, czy Ci się uda. Bo najgorsze, co możesz zrobić, to czekać, aż życie zdecyduje za Ciebie.
Bo potem możesz się obudzić i zapytać: “To już? To wszystko?”
A przecież wcale nie musiało tak być.
Nie chodzi o wielkie czyny. Chodzi o to, żebyś mógł sam sobie powiedzieć: „To nie było przetrwanie. To było życie.”
Bo wspomnienia nie tworzą się same. Trzeba na nie zapracować. Codziennym wyborem, że nie odkładasz życia na później.
Marzę, by przeżyć. Nie tylko być.